W niedziele udalo sie zebrac w trase szosą...
Mapa tu:
A kolega Kuba M widział to w ten sposób... co mnie osobiście bardzo schlebia :P
"
Przewietrzyć szkitę po zimie, wątłą, bladą, strachliwą, miękką
i chwiejną - taki plan na niedzielę. Umówić się w tym celu z Karolem -
no cóż, podejrzewałem, że wietrzenie może szybko zmienić się w
rozżarzanie w hutniczym piecu, bezlitosne kucie ciężkim młotem i
schładzanie w lodowatej wodzie. Tydzień temu zapytałem go nieśmiało "jak
tam forma po zimie", licząc trochę, że powie coś co da promyk nadziei
na to, że pierwsze wiosenne jazdy toczyć się będą sielankowo przez
uśpione jeszcze wielkopolskie krajobrazy, tu sarna, tam zając, delikatny
tlenik. Jednak dość sugestywny opis tego, co Karol robił z rowerami
spinningowymi, jak jęczały, błagały o litość, a po pewnym czasie
wszystkie patrzyły w inną stronę gdy wchodził na salę oczywiście wywołał
u mnie dreszcz, odrobinę zimnego potu, ale też spokój kogoś kto właśnie
poznał przyszłość. Będzie bolało.
Ruszyliśmy ochoczo przez puste ulice, przez miasto
spokojnie, tylko kilka szaleńczych zrywów i przyspieszeń znanych głównie
ludziom wystrzelonym z katapulty. Za miastem porzuciłem wszelkie
nadzieje. Koniec lutego, wypadałoby po dżentelmeńsku, w tlenie, nawet
chciałem zakładać muszkę i melonik, ale równanie szybko zaczęło się
zgadzać:
Karola tlen = mój zarzygany pysk.
Siedząc
grzecznie na kole przyjrzałem się poruszającej się jak korbowód jakiejś
groźnej, parowej maszyny łydce. Czy aby na pewno nie upchał tam połówek
cegły? Czy nogawki jego spodni wisząc w szafie nie płaczą nad swoim
marnym losem? Czy ktokolwiek uzna reklamację, kiedy w końcu puszczą
szwy? Te i inne myśli przemykały mi przez głowę, wiedziałem że wysoka
kadencja to jedyny sposób wyciśnięcia z lichej i roztrzęsionej łydki
maksymalnej efektywności. Propozycję 80-kilometrowego lotu
przemilczałem, może jednak coś spokojniejszego, zaproponowałem
nieśmiało.
Szybko jednak dochodzę do siebie, wiosenne już
słońce, nadal lekko zimowe powietrze, widoki w pełnym HD, nawet sarny
nam pomachały gdy przecinaliśmy wartę mostem w Biedrusku. Ale przede
wszystkim wiatr, znów poczułem to, za czym tak bardzo tęskniłem przez
długie miesiące, żeglujemy po asfalcie, prawy hals, lewy hals, chwilę w
plecy, chwilę boczny, zanurzeni w żywiole lecimy, płyniemy, dajemy się
ponieść temu co tak kochamy. Rozżarzona już łydka rzuca propozycję, żeby
poszarpać troszkę, a później się zobaczy. Rower milcząco się zgadza,
chociaż wiem, że jeszcze się boi, jeszcze aż tak się nie znamy.
Do Kamińska było świetnie, z powrotem do Murowanej
również. Na podjeździe w Biedrusku postanowiłem wtłoczyć w żyły płonący
napalm, zabrakło niewiele żeby ten atak przeszedł do historii, ale
jednocześnie tak dużo... Przerwa na kawę, ogromny sernik i colę -
najważniejsze, że posłodziłem cukrem trzcinowym. Wiem co za chwilę się
będzie działo, czeka nas poligon i te niepozorne hopki, które dla mnie
będą już co najmmniej Pirenejami, a cukier będzie działał tylko przez
chwilę.
Ostatnie 30 kilometrów już nawet nie próbuję walczyć
z bólem. Zapraszam go do salonu, sadzam na wygodnej sofie, proponuję
kawę, a może coś mocniejszego? Pytam co słychać, dawno się nie
widzieliśmy, staram się zaprzyjaźnić, przecież razem jechać będziemy do
końca.
Wyczerpuję wszystkie możliwe wkręty motywacyjne,
wyobrażanie sobie że jestem kolejno Lancem Armstrongiem (to co że brał,
wyobraźni to nie przeszkadza), cyborgiem z ogromnymi siłownikami w
udach, Mauricem Garinem i na samym końcu oczywiście Eddym Merckxem nie
starcza na długo, ale do Poznania wtaczam się z poczuciem triumfu. Moje
mięśnie przypominają teraz bardziej coś wydobytego z samego dna
ogromnego pogorzeliska niż twardy i żylasty kawał mięsa, ale przyjdzie
taki dzień...
Szkita pojękuje, nie tak wyobrażała sobie
wietrzenie. Ale wykucie ze stali monstrualnego kawała łydy, rzucającego
bezczelne groźby każdemu, kto zechce podłączyć się na koło wymaga czasu.
Bólu. I daje niesamowite szczęście.
79,2 km ze żwawym szarpankiem.
A jak Wasze szkity?
""
Cytat z kolegi Kuby M.