wtorek, 18 marca 2014

wtorek, 11 marca 2014

Na trudne podjazdy, GRACE

Hybrydowy rower, gdy już nie masz siły w nogach, a podjazd nie daje za wygraną ...
Fotki zrobione w mocno pofałdowanym Monte Carlo, Monaco (2013)




niedziela, 9 marca 2014

Niedziela, dzień świętny !

Znowu posłużę się potężnym cytatem kolegi Kuby eM...

Ale napierw:
Panorama Obrzycka:


Zapis treningu:


Fotografie z przejazdu:












 Niedziela to dzień święty i święcić go należy. Ustawka na wzgórzu św. Wojciecha, zakładamy 120 km, średnia 30 km/h. Niby nie superszybko, ale dystans zrobi swoje, szkita wciąż blada i płaczliwa, a zimowy jeszcze wiatr nie ułatwi zadania. Miało być nas trzech, ale jest dwóch, trzeci zaginął w czasie, na szczęście przestrzeń ma opanowaną dość dobrze. 
Lecimy z pozoru spokojnie, oczywiście prowadzi Karol. Ja na kole, grzecznie, nie wychylam się, chociaż tym razem przygotowałem się doskonale, wiedziałem, że tu każdy szczegół może mieć znaczenie. Założyłem startowe koła na lekkiej oponie, najadłem się złożonych węglowodanów na śniadanie, dzień wcześniej wypiłem niewiele piw.

Powoli podkręca tempo. Nonszalancko przebiera się jadąc, gdyby musiał zasznurować gorset w czasie jazdy zrobiłby to, nie mrugnąwszy. Na szczęście nie nosimy jeszcze gorsetów. Powoli podkręca tempo, nim się orientuję lecimy 37 na godzinę, kręcąc stałym, równym i uczciwym rytmem.

Jest pięknie, pogoda nas oszałamia. Nieskazitelne niebo poprzecinane gdzieniegdzie bruzdami pozostawionymi przez odrzutowce, słońce rozbija się o nas na drobniutkie kawałeczki, niemal słyszę dzwięk tłuczonych fotonów. A wiatr, no właśnie, ten wiatr mnie niepokoi. Ubrany jestem grubo, bo starość już powoli zagląda w oczy i nie chcę przeziębić nerek (jeszcze kilka lat temu pusty śmiech mnie brał na hasło przewiania), nie czuję wiatru, nie jestem pewien czy żeglujemy wraz z nim czy się przez niego przebijamy.

Lecimy przepięknie przez jeszcze uśpione pejzaże, lada dzień, lada chwila eksplodują wiosną pola i łąki, lasy odurzą zapachem igliwia i żywicy. Asfalt płynie jak rzeka, a my na niej, niesieni prądem i szczęściem, że to już, to teraz, cały tydzień czekaliśmy na nasz święty dzień.

Mijają nas kierowcy, niektórzy z nich bez szacunku i wymaganego prawem i rozsądkiem odstępu.
Zaprawdę powiadam wam, niedzielni kierowcy, pędzący na mszę do pobliskiego kościoła, szanujcie nas, uważajcie na nas i dbajcie, albowiem my również jesteśmy tu by czcić naszą świętość. Nasza świątynia jest tutaj, na szosach łączących wioski i miasteczka. Medytujemy, odmawiamy magiczną mantrę i pokutujemy jednocześnie, w nadziei na oczyszczenie. Oczyszczenie z małych codziennych grzechów, stresów, problemów i frustracji. Pielgrzymujemy przez wasze, jak wam się wydaje, szosy, żeby odnaleźć ten nieokreślony moment, kiedy czystość nieskażonego umysłu i rozpalonego wysiłkiem ciała przezwycięża słabości, rozpływamy się w nirwanie i nurzamy w katharsis. 

W Obrzycku nad Wartą wybłagałem Karola o 3 minuty przerwy, chciałem dziesięć, ale on jest nieugięty. Wracamy. Więc jednak lecieliśmy z wiatrem, jednak to teraz będziemy musieli się z nim zmagać, daje nam do zrozumienia jak mali i słabi jesteśmy wobec niego, gdyby tylko zechciał zdmuchnąłby nas jak uschnięte liście, ale na szczęście jest dziś łaskawy, męczy nas, ale pozwala jechać dalej. Karol schodzi ze zmiany, a więc jednak, jednak jest tylko człowiekiem, a nie jak myślałem dotąd, cyborgiem o tytanowym szkielecie poruszanym hydraulicznymi siłownikami, pompowanymi wrzącym olejem. Mam nadzieję odwdzięczyć się za przejechane na jego kole kilometry, drążę tunel w wietrze, czuję się jak wiertło ogromnej maszyny kopiącej w ciemnej glinie, napór wiatru nie pozwala odpocząc ani chwili, lecimy po zmianach. Jedziemy w milczeniu, zamykam się w pałacu wyobraźni, w którym jestem mistrzem kolarstwa uciekającym przed krwiożerczym peletonem, wiem że za chwilę finiszował będę w rodzinnej miejscowości, sam burmistrz uściska mnie na mecie, nawet zapłacze zmiękczony emocjami i piwem. Ból nie ma dzisiaj wstępu do mojego pałacu, dobija się do bram wulgarnie wygrażając, ale to my dzisiaj zwyciężyliśmy.

W Sobocie przed Rokietnicą bije dzwon na kościelnej wieży. Pamiętam poezję Johna Donne'a  więc wiem, że nie mam pytać, komu bije dzwon. Bije on nam, przypomina o kruchości bytu i tym co nieuchronne. To on każe nam chwytać dzień, wbić w niego palce i wyssać wszystko, co może w nim być najpiękniejsze. Nasze serca również biją jak spiżowe dzwony, przepychając gęstą od endorfin krew przez stargane wiatrem ciała.

Ławeczka w parku sołackim dawno zapewne nie widziała tak zmęczonych ludzi, zmęczonych szczęściem i szczęśliwych zmęczeniem. Jak żeglarze, którzy przybyli do rodzinnego portu po długich zmaganiach z żywiołem. Żegnamy się wiedząc, że już za tydzień znów pożeglujemy pięknym wielkopolskim krajem.

A Wy pożeglowaliście dzisiaj?
128 km @ 30,2 km/h

środa, 5 marca 2014

Nocne bieganie po lesie

Podczas nocnego biegania po lesie nie uda sie zrobic tempa na życiówkę.  




Jest za to mnostwo innych atrakcji. ..

Niektóre wykorzystywane rekwizyty na fotach...